Czasami testuję zupełnie przypadkowe przepisy tylko z czystej ciekawości, czy to ma szansę w ogóle wyjść i smakować. Tak było w przypadku pewnego przepisu z jakiejś gazety. Kruche ciasteczka z maszynki na ugotowanych żółtkach.
Przepisu nie pamiętam, i dobrze. W każdym razie trzeba było ugotować 6 jajek i wyłuskać z nich żółtka. Ugotowałam 10 jajek, żeby z reszty (+ te nieszczęsne białka) zrobić jakąś sałatkę.
Oczywiście użyłam mąki bezglutenowej. Na wszelki wypadek wbiłam jeszcze jedno całe surowe jajko, żeby się wszystko skleiło.
Zagniotłam. Ciasto nawet elastyczne, maszynka się kręci, równiusieńkie ciasteczka wyślizgują prosto na blaszkę - mniam - myślę. Jeszcze tylko kilka minut w piekarniku, *bing* - gotowe. Biorę jedno do ręki - rozpadło się. Dobra, niech to ostygnie. Za chwilę biorę drugie - znów rozpadło się pod własnym ciężarem. I tak po kolei... Superciasteczka zamieniły się w piasek. To co, że nawet smaczne, jak nie trzyma się kupy! Już to widzę: a u Moni to ciasteczka z maszynki łyżeczką jedliśmy!
Plan B:
Skruszyć wszystko, co było. Dodać trochę masła - zależy, ile mamy okruszków. Do tego kakao, orzechy, rodzynki i jakie tam jeszcze resztki w półkach się walają. Na końcu z desperacją można chlusnąć rumu. I uturlać bajaderki :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz