Dawno temu byłam u znajomej, u której całe mieszkanie nieziemsko pachniało czymś świeżym i soczystym. Robiła właśnie kandyzowany imbir. Niedługo później zostałam poczęstowana kupnym imbirem i strasznie rozczarował mnie jego smak. Za słodki, a jednocześnie tak piekący, że nie dało się zjeść więcej, niż dwa kawałki. I tym samym odłożyłam kandyzowany imbir do mentalnej przegródki: niekoniecznie jadalne. Przy czym imbir surowy ogromnie sobie cenię - jako lekarstwo i jako przyprawę. Więc gdy ostatnio zobaczyłam w sklepie korzeń za 9,90 zł i kupiłam prawie kilo, po czym przemyślałam swój czyn i ze skruchą doszłam do wniosku, że mi w lodówce wykiełkuje, zanim go zjem, wpadłam na pomysł zrobienia syropu imbirowego.
Obrałam trzy korzenie (najlepiej oskrobać skórkę małą łyżeczką), pokroiłam w kosteczkę, wlałam szklankę wody i wsypałam niecałą szklankę cukru. Gotowałam na małym ogniu około 2 godzin, a później zostawiłam wszystko na noc. Rano spróbowałam kosteczki imbiru: cudownie słodka, miękka, lekko piekąca, absolutnie nieporównywalna z tą ostrą, sklepową! Syrop zlałam do małego słoiczka, a kosteczki imbiru z resztką syropu przelałam do większego słoika. Słodzę tym cudem herbatę i spróbuję dodać do jakiegoś ciasta, póki nie wyjem ze słoika wszystkiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz